POD OCHRONĄ NAJWYŻSZEGO
ŚWIADECTWO SIOSTRY MARII GRZEGORZ
Urodziłam się 22 lipca 1935 roku we wsi Jasny Bór (powiat Kostopol, woj. Równe) na Wołyniu. Rodzice byli katolikami. Mieszkaliśmy na wsi u dziadków, rodziców mamy. Dziadek miał duże gospodarstwo, las, bydło, więc zatrudniał ludzi do pomocy. Dobrze ich traktował, nikomu nie odmawiał pomocy, szczególnie na przednówku, gdy biedniejszym ludziom brakowało ziemniaków, zboża i mleka dla małych dzieci. Był bardzo poważany i szanowany.
W 1937 roku moi rodzice nawrócili się i przyjęli chrzest wodny w Kościele Zielono- świątkowym. Był to czas, gdy wierzący spotykali się po domach. W 1938 roku zaczęły grasować bandy ukraińskie, napadając na polskie wsie, grabiąc, mordując i paląc całe wioski. Pamiętam, jak rodzice pod wieczór wyścielali wozy sianem, pakowali poduszki kołdry i dzieci na wozy, i wywozili do lasu Taranowali przejścia gałęziami i ukrywali wozy, a sami pilnowali rodzin i dobytku wyznaczając straże. Ponieważ napady band były coraz częstsze, przenieśliśmy się do Kostopola. W mieście funkcjonował duży zbór braci baptystów, toteż w każdą niedzielę chodziliśmy na nabożeństwa wraz z rodzicami. W domu, każdego ranka była wspólna modlitwa, a wieczorem tato czytał Pismo Święte, śpiewaliśmy pieśni.
W 1939 roku wybuchła wojna, zewsząd napływały złe wieści. Niemcy napadli na Polskę. Rodzice z jednej strony bali się band ukraińskich, z drugiej strony – wojsk niemieckich Mama ciężko zachorowała, tato jeszcze pracował, więc przychodziły do nas wierzące kobiety i opiekowały się mamą i nami. Front zbliżał się coraz bliżej, już było słychać samoloty bombardujące nasze wojewódzkie miasto Równe. Ludność ze wsi zaczęła uciekać przed bandami do miasta. Dziadkowie też zostawili wszystko, załadowali na wóz żywność i najpotrzebniejsze rzeczy: jedyną krowę przywiązali za wozem, zabrali parę kur i przyjechali do nas. Dziadek opowiedział, nam, jak wymordowano ludność w sąsiedniej wsi. Podwórko było duże, więc zjechało się mnóstwo wozów. Ludzie z dziećmi uciekali, czym się dało. Nasz dom był również duży, więc ścielono słomę na podłodze, rozkładano koce, kołdry i układano dzieci do spania.
Ludzie zaczęli chorować na tyfus. Najpierw mój dziadek, potem babcia, w końcu i ja. Oni poumierali, a ja przeżyłam. Wojna dotarła do nas – front przesuwał się, to znów cofał. Rano byli Niemcy, po południu Rosjanie. Gdy Niemcy zatrzymali się na dłużej, to dokwaterowano nam oficera niemieckiego. Tato znał język niemiecki, więc umiał się z nim porozumieć. Niemiec był uprzejmy. Mama gotowała mu mleko i kawę, którą przynosił z kantyny, gdzie jadał posiłki. Przynosił nam cukierki, raz nawet dostałyśmy po czekoladzie, a mamie – cukier i konserwy. W rozmowie z tatą opowiedział o swojej rodzinie, że ma trzy córki i syna, i nie wie, czy ich kiedykolwiek jeszcze zobaczy. Bardzo bał się rosyjskiej zimy. Front przesuwał się na wschód, więc nasz lokator też nas opuścił.
Najgorsze były naloty. Ten huk, gdy ziemia trzęsła się od ciężaru samolotów… Słychać je było z daleka. Gdy nadleciały nad miasto Równe, oddalone od nas o godzinę jazdy pociągiem, w nocy puszczano balony, które oświetlały cel i gdy Niemcy zrzucali bomby, to u nas, w Kostopolu, wychodziliśmy na dwór. Widok był przerażający, a łuna pożaru widoczna z daleka. Stawało się tak jasno, jak bywa przy zachodzie słońca.
Bombardowania nie ominęły i nas. Samoloty nadlatywały znienacka w dzień i w nocy. Nie zawsze udało się ukryć w przygotowanym schronie.
Pamiętam, jak w czasie obiadu w południe usiedliśmy do stołu, a ja zdjęłam swój płaszczyk i powiesiłam na poręczy krzesła, by, gdy nadlecą samoloty, zabrać szybko płaszcz i pędzić do schronu w ogrodzie. Ale nie zdążyłam wziąć nawet łyżki do ręki, gdy dało się słyszeć huk i brzęk szkła. Bomba wpadła na sąsiedni dom. Wszyscy zginęli, nie pozostało nic. Podmuch wyrwał okno w kuchni i zaniósł aż do trzeciego pokoju, bo drzwi były w jednej linii. Znaleźliśmy się pod stołem, przysypani gruzem. Nikomu nic się nie stało. Bóg nas ochronił. W tym czasie tatuś z siostrą był przy schronie. Zdążył ją złapać i wskoczyć do schronu. Nawet krowa, którą tato akurat poił, nie ucierpiała, choć z lecącego nad ziemią samolotu posypał się grad kul.
Po takich nalotach wychodziliśmy na dwór oglądać, czyj dom stoi, a czyjego już nie ma. Ci, co przeżyli, a stracili domy, znów zbierali się u nas. Tato głosił im Słowo Boże, a oni czuli się bezpiecznie. Domy przed nami i za nami były zburzone, a nasz stał. Ludzie mówili, że coś w tym musi być, więc tato im tłumaczył, że jesteśmy pod ochroną Najwyższego. Wieczorami mieliśmy okna zaciemnione, bo po brzegi wypełniali nasz dom ludzie obcy, sąsiedzi. Zanosiliśmy wspólnie modlitwy do Boga – katolicy i zielonoświątkowcy. Gdy minęły naloty, szacowano szkody. Kto żyw, wszyscy szli zasypywać leje powstałe od bomb, by ulice mogły być przejezdne. Gruz ze zburzonych domów wożono na taczkach i zasypywano nim dziury. Wodociągi były zniszczone, ale my mieliśmy jeszcze pompę, więc koło domu była kolejka po wodę.
Gdy front przeniósł się dalej na wschód otwarto szkoły – polską i ukraińską. Poszłam do pierwszej klasy i ukończyłam ją. Mam jeszcze świadectwo ukończenia napisane ręcznie na kartce w linie, opieczętowane i podpisane. Drugą klasę zaczęłam, ale jej nie skończyłam, bo polską szkołę zamknięto.
Wojna trwała i coraz trudniej zdobywało się żywność, a zapasy szybko się kończyły. Rosjanie zabrali nam krowę na potrzeby woj. ska, a w zamian mama dostała 20 kg kaszy jęczmiennej i worek ziemniaków. Dobre było i to, i choć niewiele tego było, dzieliliśmy się z tymi, co nic nie mieli. Wspierali nas również bracia ukraińscy z okolicznych wiosek, przywożąc nam żywność. Bóg troszczył się o nas. Tatę powołano do wojska i chora mama została sama z czwórką dzieci. Ale Bóg był z nami, nie cierpieliśmy głodu. Niemcy w popłochu wycofywali się, a Rosjanie zajęli miasto i wprowadzili swoje rządy. Otrzymaliśmy racje żywnościowe. Choć bardzo skromne, jednak zawsze było to coś.
Zaczęły się aresztowania Polaków i wywóz na Sybir lekarzy, nauczycieli, mundurowych, nawet kolejarzy. Nie mieliśmy żadnych wiadomości od ojca. Później dowiedzieliśmy się od znajomej mamy, która otrzymała list od swego męża, że jest z tatą w jednej kompanii. Tato ma przydomek ksiądz i często wołają go do rannych czy umierających żołnierzy
Po niedługim czasie wreszcie i mama otrzymała list od taty. Pisał, że odmówił wzięcia broni do ręki. Na razie jest kwatermistrzem, zabezpiecza żywność i rozlokowuje żołnierzy. Nie wie, jak długo, bo polskich oficerów i starszych rangą zwalniają do domów, ale dochodzą ich słuchy, że tak naprawdę wywożą ich na Sybir. Żegnał się z nami i prosił, gdyby cokolwiek się stało, abyśmy ufali Bogu, który nas nie opuści. Po kilku miesiącach tato wrócił, jednak zaledwie na tydzień. Potem zabrało go NKWD, a my, nie wiedzieliśmy, dokąd. Po pół roku przy- szła wiadomość, że jest w łagrach w Don- basie, potem w Archangielsku i gdzieś pod Uralem.
Wojna się skończyła, a tato nie wracał. Czasem, gdy odwiedzała nas ciocia, rozmawiała cichaczem z mamą o Katyniu. Słyszałam, że to lepiej, że tata z wujem są na Sybirze, bo jest nadzieja, że stamtąd wrócą.
Rosjanie przywieźli niemieckich jeńców wojennych, młodych chłopców, których zakwaterowali i zatrudnili przy rozładunku drzewa z wagonów. Koło dworca kolejowego była bocznica kolejowa, gdzie przyjeżdżały wagony z drzewem, a jeńcy rozładowywali je i układali w stosy. Mieszkaliśmy blisko dworca. Po jednej stronie ulicy I Maja był zakład drewna, fabryka forniru i sklejki, a po drugiej – domy mieszkalne. Ponieważ brakowało opału, my, dzieci, jeździliśmy z wózkami zbierać korę, na co pozwalał strażnik pilnujący Niemców. Czasem kazał chłopakom dać nam parę grubszych kawałków drzewa. Jeńcy na migi pokazywali nam, że są głodni. Powiedzieliśmy o tym mamie i cioci, a one zaraz zaczęły kombinować, co zrobić, aby im pomóc zaspokoić głód. Ciocia przyniosła wiadro ziemniaków, ugotowała je w łupinach, rozdzieliła do garnków i misek, i kazała nam wysypać je na drogę, którą szli jeńcy do baraków. Tak też zrobiliśmy, a oni łapali te ziemniaki i chowali, gdzie kto mógł, po kieszeniach i za koszule. Na drugi dzień, gdy jechaliśmy z wózkiem po korę, to mama z ciocią przygotowały chleb ze smalcem, ze słoniną, zawijały w ga- zety i kazały nam pochować je pomiędzy kłodami drewna. Jak odjeżdżaliśmy, jeńcy znajdowali je. Inni sąsiedzi robili podobnie. Pytaliśmy mamy, dlaczego dajemy im jeść, przecież sami nie mamy za wiele, ale mama odpowiedziała, że oni są w gorszej sytuacji, bo nie mają nic, a to są młodzi chłopcy, których matki płaczą za nimi i nie wiedzą, gdzie są i czy żyją. Wtedy zrozumiałam, że trzeba się dzielić z potrzebującymi, co robię do dziś. A Pan Bóg zaspokaja również moje potrzeby, niczego mi nie brakuje. Mama ciągle powtarzała, że lepszą rzeczą jest dawać niż brać. Mimo że nie było taty z nami, nie odczuwaliśmy głodu.
Gdy Rosjanie przegnali Niemców, sytuacja w mieście zaczęła się stabilizować. Zamknięto szkołę polską i ukraińską, a otwarto rosyjską. W urzędach i na poczcie obowiązywał język rosyjski. Kościół polskich baptystów przejęli bracia Ukraińcy, też baptyści oraz ukraińscy zielonoświątkowcy. Chodziliśmy tam z mamą tylko w niedziele i uczyłyśmy się pieśni w języku ukraińskim. Kazania też były po ukraińsku, którego nie znaliśmy, więc niewiele rozumieliśmy, ale mama w domu czytała poruszane teksty z polskiej Biblii i tłumaczyła nam ich znaczenie. Nastąpiła ewakuacja polskiej ludności cywilnej pod kryptonimem „Wisła”. Jeden transport za drugim. Pierwsi repatrianci mogli zabierać cały swój dobytek: bydło, maszyny rolnicze, meble itd., tak że jedna rodzina zajmowała cały wagon towarowy. Nam ciągle odmawiano możliwości wyjazdu, bo tatuś był wywieziony w głąb Syberii. Na pytania mamy odpowiadano, że dla nas jest przewidziany wyjazd na wschód, a nie na zachód, więc cierpliwie czekaliśmy. Wreszcie ciocia, bratowa mamy, jakimś sposobem przekupiła urzędniczkę, która sporządzała listy ludzi do wywozu i przygotowywała stosowne dokumenty. Wpisała nas na listę wyjeżdżających w dniu wyjazdu, żeby nikt tego nie podważył. Powiadomiono nas, że za 2 godziny rusza transport na zachód i że możemy zabrać ze sobą żywność i po jednej walizce na osobę.
W tym tygodniu wróciła z rodziną siostra mamy, która była wywieziona wraz z całą rodziną: mężem i pięciorgiem dzieci. Wprowadzili się do nas, bo ich dom był już zajęty przez Ukraińców. Ciocia i wujek pomogli mamie spakować walizki i odprowadzili do pociągu. Załadowano nas do ostatniego wagonu towarowego. W kącie była słoma, mama pościeliła koc. Usiadłyśmy na tym kocu wystraszone, a mama rozmawiała jeszcze z ciocią. Przybiegli wierzący bracia i siostry. którzy dowiedzieli się, że wyjeżdżamy. Przynieśli żywność na drogę i worek sucharów. Jedna z sióstr, która mieszkała przy samej stacji kolejowej, przyniosła sienniki, które wypchano słomą, więc było już na czym się położyć. Ponieważ wyjazd się opóźniał, wujek pobiegł do domu i przytaszczył 2 kołdry oraz ,,tłumok” z kapy z jakimiś rzeczami. Zegnaliśmy się, płakali i modlili. Przynoszono nam jakieś zawiniątka, a mama chowała je za walizki. Rodzina, znajomi towarzyszyli nam do końca. Wreszcie przyszedł kierownik transportu, sprawdził ilość osób, kazał wsiadać i zamknął wagon. I tak ruszyliśmy w nieznane.
W wagonie z nami były jeszcze trzy rodziny. Spaliśmy w poprzek w ubraniach. Był początek września jeszcze ciepło, ale nocy były już chłodne. Nasi towarzysze podróży mieli okrągły piecyk, więc na postoju gotowali wodę i to był jedyny gorący napój w ciągu dnia. Postoje z reguły były wtedy, kiedy maszynista nabierał wodę i węgiel do loko- motywy. Czasami cały dzień staliśmy na bocznicy, zanim podjechał po wodę i znów parę godzin aż załadowano węgiel.
Byliśmy już cały tydzień w wagonie, bez kąpieli i możliwości przebrania się, a do granicy było jeszcze daleko. Dojechaliśmy do Lwowa po 10 dniach, co w normalnych warunkach zajmuje 10 godzin. W czasie postoju ludzie rozkładali parawany, za którymi mogli się umyć czy skorzystać z toalety, bo w wagonach załatwiano się do wiadra i wylewano, gdzie popadnie.
We Lwowie rozdzielano transporty po kilka wagonów i kierowano w różne strony: na Śląsk, Pomorze, Prusy, w okolice Wrocławia, Legnicy, Zgorzelca. Po tygodniu postoju ruszyliśmy dalej. Nasz wagon dołączono do składu Pomorze. Na każdym wagonie wypisano dużymi literami miejsce przeznaczenia. Dostarczono nam chleb i wodę. Dojechaliśmy do granicy Medyka-Mościska i tu znów staliśmy 2 dni. Siedzieliśmy w wagonach i wyglądaliśmy przez rozsunięte drzwi. Baliśmy się wychodzić, bo wokół stacjonowało wojsko rosyjskie. Pod wieczór rozwieziono chleb i herbatę, kawę. Sprawdzono ilość osób w wagonie, pozamykano nas i odjechaliśmy.
Rano byliśmy wreszcie na polskiej ziemi. Ale co ujechaliśmy kilka stacji, znowu był postój. Ludzie biegli do maszynisty i pytali, jak długo będziemy stać, bo chcieli coś ugotować. Czasami się dowiedzieli, a czasami odpowiedź brzmiała: jak dostanie zezwolenie. Kto miał piecyk, palił w piecyku, a kto nie miał zawsze znalazły się jakieś cegły czy kamienie, na to wkładało się kawałek blachy i gotowało. Przeważnie zupę we wspólnym garnku, a każdy dokładał to, co miał. Raz zatrzymaliśmy się w polu, gdzie niedaleko torów kolejowych ludzie wypatrzyli niewykopane ziemniaki i warzywa: marchew i buraczki, więc wszystko poszło do wspólnego kotła.
Kończył się październik, a my ciągle znajdowaliśmy się w wagonach. Jeden dzień jechaliśmy, a dwa staliśmy. Przed Gliwicami staliśmy cały tydzień. Parę rodzin opuściło transport. Ludzie byli przygnębieni, wymęczeni i mieli już dość jazdy. My też. W końcu dojechaliśmy do Opola na dworzec wschodni. Staliśmy tam cały tydzień, a tu już listopad. Ludzie opuścili wagony. Zrobiły to obie rodziny, które jechały naszym wagonem, więc było więcej miejsca.
W porozumieniu z mamą moja siostra i ja poszłyśmy szukać mieszkania. Najbliższe zabudowania były oddalone o około 15 minut drogi. Było to osiedle robotnicze. Domy były jednopiętrowe, ale miały trzy wejścia. Znalazłyśmy puste mieszkanie na I piętrze. Uprzątnęłyśmy je, umyły podłogi i zadowolone pobiegłyśmy po bagaże. W sąsiednim wagonie była starsza kobieta. Wszyscy współtowarzysze już wysiedli, a ona została sama. Poprosiła nas, żeby ją zabrać ze sobą. Okazało się, że miała wózek czterokołowy, więc ucieszone załadowałyśmy nasze walizy i co się dało jeszcze w nim pomieścić. Nasza mama została, żeby pilnować reszty rzeczy. Razem z tą kobietą pojechałyśmy do znalezionego mieszkania i tu rozczarowanie, ponieważ na jego drzwiach wisiała kłódka. Ktoś je właśnie zajoł.
Szybko więc obiegłyśmy pozostałe mieszkania i jedno z nich nadawało się do zamieszkania. Były to 2 pokoje, kuchnia, ubikacja i spiżarka. W kuchni po samo okno było pełno śmieci, popiołu. Rozładowałyśmy wózek i pani Rolkowa została na miejscu, aby pilnować mieszkania, a my pobiegłyśmy po mamę i resztę bagaży. Gdy już wszystko zwiozłyśmy, nastał wieczór. Pokoje były względnie czyste, wymyłyśmy podłogi przy świecach, rozłożyłyśmy sienniki do spania, a drzwi podparłyśmy kołkiem drewnianym, bo się nie zamykały.
Drugi dzień był bardzo pracowity: szukałyśmy po stosach złomu i znalazłyśmy trzy łóżka żelazne, stół, parę krzeseł. To było coś. W głąb miasta bałyśmy się zapuszczać, ponieważ sąsiedzi opowiadali nam, że choć są tam domy umeblowane, to strach tam chodzić, bo można się natknąć na ciała Niemców. Niektórzy jednak tam chodzili i przy- nosili lepsze sprzęty i meble, a gorsze wystawiali, więc my z nich skorzystałyśmy. W końcu miałyśmy na czym spać i przy czym zjeść posiłek. Mama nie pozwoliła nam niczego więcej znosić.
Trzeba było zadbać o opał, więc ściągałyśmy deski z rozbitego baraku, również połamane drzewa, bo był to już koniec listopada 1945 r. Starsza siostra miała wtedy 12 lat, ja miałam 10, a młodsze siostry: 8 i 6. Przy Bożej pomocy naściągałyśmy drzewa na całą zimę.
Często chodziłyśmy na tory i zbierałyśmy węgiel. Czasami jakiś maszynista wsypał nam parę łopat do worka. Znalazłyśmy też siekierę, która bardzo nam pomogła w pozyskiwaniu drzewa. Rosjanie zajmowali duży blok niedaleko nas. Gdy wynieśli się do koszar, zostawili hałdy miału. Skorzystałyśmy z niego i dzięki temu opału starczyło nam na całą zimę.
Wieczorami siedziałyśmy przy świecy, bo prądu jeszcze nie było. Każdego dnia mama czytała Pismo Święte, śpiewałyśmy pieśni, modliłyśmy się, dziękowałyśmy Bogu za opiekę, za zaopatrzenie. Zanosiłyśmy prośby o to, by tatuś wrócił, a pani Rolkowa która mieszkała z nami, modliła się o swoją córkę, której los był nieznany. Szukałyśmy wierzących ludzi, wypytywałyśmy osztundów”, bo tak nas nazywano. Znalazłyśmy jedną trzyosobową rodzinę, która mieszkała blisko nas. Potem pięcioosobową. Pomagaliśmy sobie nawzajem, było już nas wierzących 14 osób. Na nasze spotkania zapraszaliśmy sąsiadów. Nie wszyscy nas akceptowali. Latem, gdy było gorąco, otwieraliśmy okna, a wtedy dzieci biegające po ulicy wrzucały nam do środka kamienie i końskie łajno, czasami ktoś z są siadów ich przegonił.
Moja starsza siostra umówiła się z piekarzem, że będzie brała chleby i bułki, i sprzedawała ludziom z transportów, bo ciągle jeszcze jeździły. Przeważnie kierowano je na Pomorze. Musiałam pomagać pchać wózek z chlebem i tak zarabiałyśmy na pieczywo każdego dnia. Koło domu był duży ogród, więc sąsiedzi podzielili go na działki i każdy lokator mógł posadzić na nich, co chciał.
Sytuacja w mieście zaczęła się stabilizować. Przychodziła pomoc z USA przez PUR, gdzie były wydawane zupy z wkładką. Czasami były konserwy, ser, mleko w proszku, mydło i inne artykuły. Otwierano szkoły, więc od razu zapisano mnie do trzeciej klasy, a podczas wakacji poduczyłam się i zdałam do piątej. W szkole byłyśmy prześladowane przez siostry zakonne, które uczyły religii. Uczniowie z mojej klasy przezywali mnie: „kocia wiara”, „kociara”, miauczeli za nami, podkładali nogę, więc nieraz się przewróciłam, a nieraz na mojej głowie czy na plecach wylądował kamień. Mama ciągle chorowała, miała częste ostre ataki wątroby. Z tego powodu nie mogła podjąć żadnej pracy, ale umiała wiązać siatki na włosy, bo taka była wtedy moda, by wiatr nie rozwiewał fryzury. Siostra zawsze gdzieś załatwiła grubsze i cieńsze nici, i mama wiązała te siatki na włosy, czy na zakupy.
Jesienią 1946 roku odwiedził nas brat Mickiewicz, który był razem z naszym ojcem w łagrze na Syberii. Nasz adres otrzymał od cioci, która zamieszkała w naszym domu na Wschodzie. Jaka była radość, gdy dowiedzieliśmy się, że tatuś żyje i wie, gdzie jesteśmy. Opowiedział nam o swoich przeżyciach, o tym, jak w cudowny sposób Bóg go wyrwał ze śmierci. Był chory, bardzo słaby, nie mógł chodzić, już tylko leżał, wtedy sanitariusze, więzienni wynieśli go i wrzucili do dołu za barakami. I tak leżał tam całą noc, ale gdy nad ranem się ocknął i zorientował, gdzie się znajduje, zaczął wołać do Boga o pomoc. Pomału przyczołgał się do krawędzi dołu, odpoczął chwilę i wtedy poczuł, jak siły mu wracają. Wygramolił się na trawę, poleżał i zaczął czołgać się dalej, aż zauważyli go więźniowie i zabrali do baraku. Moc modlitwy czyni cuda. Powiedział nam, że tatuś też był skazany na śmierć, ale sam opowie nam o tym, jak powróci. Był u nas tylko jeden dzień, bo jego rodzina zatrzymała się w Legnicy. Nasi bracia zaopatrzyli go w odzież, żywność, bilet i pożegnali.
Późną jesienią 1947 r. został zwolniony nasz ojciec. Na drogę dostał 1 kg chleba i dwie słone ryby. Dokument, który otrzymał, upoważniał go do przejazdu koleją bez biletu. Podróż trwała 2 tygodnie, więc ludzie w pociągu częstowali go, czym kto miał: słoniną, chlebem, bo wiedzieli, że wraca z łagru. I tak dojechał do Kostopola, do cioci. Ciocia ubrała go w czystą odzież, zaopatrzyła w prowiant i po kilku dniach odpoczynku, tatuś ruszył dalej w drogę, do Polski. Do pociągu osobowego było ciężko się dostać, więc podróżował pociągiem towarowym, siedząc na węglu, czasami na dachach wagonów, ale dojechał.
Była już noc. Spałyśmy, gdy nagle dało się słyszeć stukanie do okna. Zerwałyśmy się wystraszone i patrzyłyśmy za mamą, która podeszła do okna. Jaka była radość w domu, gdy mama rozpoznała tatę po glosie i szybko otworzyła drzwi! Tuliłyśmy się wszystkie do niego, mimo że był brudny i nieogolony. Rano, gdy sąsiedzi i zborownicy się dowiedzieli, że nasz tato przyjechał, przybiegli do nas, witali go i dziękowali Bogu, że wysłuchał modlitwy za nim. To była głośna i żarliwa modlitwa, której nie zapomnę do końca mojego życia.
Tatuś opowiadał nam, jak Bóg go ochraniał na wojnie i w łagrze na Syberii. Jak wieziono ich w towarowych wagonach, w których podłogi były zamarznięte, a ludzie tulili się do siebie, żeby nie zamarznąć. Na postojach mogli wyjść tylko za potrzebą, ale czasami znaleźli trochę siana, więc zabierając je do wagonu, mieli już na czym usiąść. Tych, którzy nie przetrzymali i zamarzli, wyrzucano na pobocze i jechano dalej. Przez trzy dni nie otrzymali ani wody, ani chleba. Dopiero na dłuższym postoju dostali gorącą wodę i suchy chleb. Jechali cały tydzień, w ósmym dniu kazano im wysiadać i pędzono ich jeszcze kilkanaście km, aż doszli do baraków stojących w polu. Było niesamowicie zimno. Byli głodni, ale po jakimś czasie przywieziono kuchnię polową, ugotowano zupę, która smakowała, jak pomyje. Jedli i dziękowali za nią Bogu.
Po kilku miesiącach załadowano ich na dwa samochody i przewieziono do innego lagru. Tam baraki były drewniane, cieplejsze. Tato poznał kilku wierzących mężczyzn, braci. Pomimo zimna i ciężkiej pracy, zawsze znaleźli czas i miejsce na wspólną modlitwę. Nikt z nich nie posiadał Biblii, bo im ją zabrano, ale wiele wersetów z Biblii znali na pamięć, więc one umacniały ich wiarę w Bożą opatrzność.
Tato zaliczył kilka obozów: w Donbasie, Magnitogorsku, Czelabińsku i innych miejscach. Najgorzej było w tym ostatnim. Ale tam poznał brata Mickiewicza, Polaka, także braci z Czech i Bułgarii oraz kilku Rosjan. Rozpoczęli więc służbę wśród więźniów, organizowali Wieczerzę Pańską, łamiąc się czarnym chlebem i pijąc gorzką kawę. Bóg im błogosławił, wielu się nawróciło do Boga. Nocą bracia, we dwóch lub trzech, przedzierali się do odległych baraków, by świadczyć o Bogu.
Na izbie chorych lekarzem była Żydówka, która posądzała wierzących o buntowanie więźniów. Ponieważ chorych można tu było odwiedzać w dzień, bracia przychodzili do pragnących słuchać Słowa Bożego w tajemnicy przed tą lekarką. Ona jednak coś zauważyła i pewnego razu powiedziała ojcu, że jak nie skończy z tym łażeniem po barakach, to marnie skończy. Ojciec poprosił ją o chwilę rozmowy, aby jej wyjaśnić, o czym rozmawiają i że polityka go nie interesuje.
Powiedział jej, że rozmawiają o Bogu, o zbawieniu, że Bóg kocha nas takimi, jakimi jesteśmy i że ją też kocha, bo należy do wybranego narodu, jakim jest Izrael. Gdy to usłyszała, wściekła się, mówiąc: „Co ty mówisz człowieku, jaki Bóg? Gdzie był twój Bóg, jak mordowano Żydów w Oświęcimiu, w twojej Polsce? Ja takiego Boga nie uznaję”. Ojciec odpowiedział jej, że jeśli mu na to pozwoli, to opowie jej, dlaczego i gdzie był Bóg, bo nie tylko Żydzi tam ginęli, ale również Polacy, Rosjanie, Czesi, Francuzi. Prawie z całej Europy Niemcy zwozili tam ludzi i mordowali.
Od tej pory lekarka prześladowała ojca. Zabroniła mu wstępu do izby chorych, zmniejszyła racje żywnościowe. A gdy sporządzano listy zwolnień, to go skreślała. Była najważniejszą osobą w administracji obozu. W niedługim czasie kazała przyprowadzić ojca do biura. Gdy przyszedł, powiedziała mu: Ty, Komorowski, znajesz, że ja mogę cię wypuścić albo zatrzymać”. Tato odpowiedział, że jeśli będzie taka wola Boża, to musi się z nią zgodzić. Wtedy lekarka znowu wpadła w złość i krzyczała: „Ja ci pokażę. kto tu rządzi!” Powiało grozą.
Po kilku dniach po ojca przyszli strażnicy, a pozostali bracia modlili się na kolanach do Boga za nim. Jeden z nich wypowiedział proroctwo: „Nie bój się, bo Ja jestem z tobą, ogrzeję cię i nasycę”. Wtedy ojciec pożegnał się i wyszedł, a przy wyjściu obok lochu, gdzie skazywano na śmierć stała lekarka i powiedziała: No, Komorowski, zobaczymy, co twój Bóg potrafi”.
Strażnicy wepchnęli tatusia do lochu i zamknęli za nim żelazne drzwi na kłódkę. Tato zrobił parę kroków, uklęknął, namacał rękami jakiś dół, cofnął się i natrafił na kupkę kamieni, jakieś zbutwiałe łachy i usiadł. Nagle poczuł, jak jakieś zwierzątka biegają koło niego, po nogach i po plecach. Miał w kieszeni swojej kufajki kawałek chleba, wyjął go i rzucił. Az się zakotłowało od szczurów. Skulił się i siedział, zanosząc modlitwy do Boga. Ciągle pamiętał słowa proroctwa: Nie bój się. Ja jestem z tobą. Następnie położył się, podkulił nogi, a szczury oblazły go i grzały. Jak długo spał, tego nie wie. Nie czuł głodu, było mu ciepło i tylko rozmawiał z Bogiem, bo tak bardzo pragnął wrócić do żony i dzieci.
Spał, gdy obudził go czyjś glos, dlatego nie był pewien, czy to sen, czy naprawdę ktoś się dobija do lochu. Nagle oślepiło go światło latarki. To strażnicy weszli sprawdzić, czy jeszcze żyje. Głośno wołali go po nazwisku. Gdy tatuś się odezwał, przestraszyli się i uciekli, ale po jakimś czasie wrócili. Latarkami przepłoszyli szczury, a gdy podeszli bliżej, byli zdziwieni, że tatuś żyje.
Wyjaśnił im, że żyje, bo grzały go szczury. Wzięli go za ręce i wyprowadzili, a na zewnątrz stała lekarka. Gdy zobaczyła ojca, przestraszyła się. Kazała go zaprowadzić na izbę chorych. Jedni cieszyli się, drudzy płakali. Wtedy dowiedział się, że w lochu prze-bywał 6 dni, nic nie jedząc i nie pijąc. Strażnicy poinformowali go, że dotąd nikt nie wyszedł z tego lochu żywy. Ojciec widział, jak na twarzach ludzi malował się strach. Tylko wierzący radowali się, doświadczając prawdziwości słów: Jezus Chrystus wczoraj i dziś, ten sam i na wieki. Po kilku dniach lekarka odwiedziła mego ojca, zadając mu pytanie, czy jest prawdą, że napisano, iż Bóg Jahwe przyprowadzi Żydów do Ziemi Obiecanej. Wtedy tatuś mógł z nią porozmawiać i wyjaśnić wiele spraw jej nieznanych, a związanych z Izraelem. Ona obiecała ojcu, że gdy tylko nabierze sit fizycznych, umieści go na liście zwolnień. I tak też się stało.